Gdzie tam po trzech! Właściwie od razu jak postanowiłem coś zrobić ze swoją nadwagą poczułem się głodny jak wilk. Miejski wilk. Taki co by konia zjadł w zestawie z frytkami i powiększoną kolą. Pikantną nóżką do tego i baklawą na deser.
Zacznijmy od początku. Jak pisałem w ostatnim wpisie, wszystkiemu winny jest mój siostrzeniec mądrala, ciasne siedzenia w tramwajach i wagi dla liliputów z IKEI. W każdym razie postanowiłem zrzucić parę kilogramów. Szybki googiel zarzucił mnie jakimiś paskudnymi dietami, więc postanowiłem się ograniczyć do porzucenia złych nawyków żywieniowych. Lista obejmowała
1. Fast foody w każdej postaci
2. Piwo
3. Słodzone napoje
4. Słodycze
5. Nocne wyżeranie z lodówki
Pierwszy błąd popełniłem podejmując szczytne postanowienie w środku nocy. Fast food odpadał, ale w lodówce miałem dwie puszki punktu drugiego, trzeci w dwóch smakach, a w zamrażarce czwarty z orzechami i wiórkami czekolady. Tego dnia zjadłem sutą kolację i w normalnych okolicznościach może bym spokojnie poszedł spać. A tak poszedłem głodny. „Co ja będę jadł? Co ja będę jadł?” — dudniło w głowie.
Rano jakoś mi przeszło… Do czasu. Mianowicie do momentu wyjścia z domu, kiedy to na horyzoncie pojawiły się pierwsze pokusy. Ot, taka budka z pieczywem. Mam gdzieś pieczywo — bułki i inne chleby — ale już taki pączek, albo dwa, do porannej kawy w pracy… Albo croisant…Nie mówię, że od razu z parówką, sam nawet — taki suchy. Suchej bułki będę sobie żałował? Co ja, do cholery będę jadł? Wodę?
Do południa przekonałem sam siebie, że croisant z parówką nie jest sensu strictre fast foodem — zwłaszcza na zimno… Wiedziałem, że się oszukuję, ale co począć? Spróbujcie zjeść zdrowo „na mieście”!
Obiad który ugotowałem po powrocie do domu może i był dietetyczny… Problem w tym, że był również ogromny. Skoro nie jem na mieście, tłumaczyłem sobie, muszę nagotować na dwa dni, bo inaczej nie będę wychodził z kuchni. A skoro już gotuję, to ugotuję i dla dziewczyny, ucieszy się jak wróci… Moja pierwsza porcja prezentowała się na talerzu niczym minimalistyczne dzieło sztuki… niewielka w porównaniu z tym co podjadłem z garnka. Pozwoliłem sobie na skromną dokładkę… Bo bez tłuszczu, bo kasza, bo chude mięso, bo brokuł, bo przecież nic — prawie nic — cały dzień nie jadłem ! Oczywiście moja druga połowa (obrzydliwie wręcz szczupła kreatura) zjadła na mieście i tylko próbowała, więc musiałem po niej dojeść… Kładąc się spać myślałem tylko o tym co sobie jutro ugotuję na obiad.
Jeszcze w nocy postanowiłem drugiego dnia postawić na śniadanie, kierując się starą ludową mądrością, podtrzymywaną przez współczesnych dietetyków, że śniadanie sam, a kolację wrogowi… Czy wiecie, że siedemdziesiąt procent dziennej energii pochodzi z tego co zjemy przed południem? Tylko trzydzieści z tego co później, a reszta się odkłada w tych wszystkich miejscach, gdzie modele mają mięśnie. Czy jakoś tak. W każdym razie — jak 70%, to 70%! Problem w tym, że mi się w zasadzie nie chce jeść rano. Pierwszym impulsem, pobudką kubków smakowych jest wyżej wspomniana budka z pieczywem. Licząc na to, że gotowanie pobudza apetyt przyrządziłem sobie fasolkę po bretońsku… Że tłuste? Przecież to, kurcze, 70% ma mi pokryć! Jak zjem porządnie rano, nie będzie mnie kusiło później! Akurat… Budkę z pieczywem minąłem po kozacku, ale do południa spaliłem chyba całe siedemdziesiąt procent… Spuśćmy zasłonę milczenia na to co działo się dalej dnia drugiego.
Trzeciego dnia odchudzania, dziś — kiedy przybrałem na wadze kilogram — postanowiłem wziąć się w garść. Jeść regularnie, często, ale mało i zdrowo. Nie powiem — chyba mi się udało. Tyle, że jedzenie stało się moją obsesją, myślę o nim cały czas. Z szybkiego rachunku kalorycznego, który przed chwilą wykonałem, wynika, że nie powinienem być głodny… Tymczasem, jak tylko zamknę oczy widzę żarcie. Wiem już, że luzackie podejście do odchudzania, nie przyniesie skutków. Buszuję po internecie w poszukiwaniu diety dla trzydziestoletnich mężczyzn, głównie czytając menu na kolejne dni… I ślinka mi cieknie. Wiem co mi się dzisiaj przyśni.